niedziela, 28 grudnia 2014

Jak trafiłam pod opiekę Bractwa



Na początku procesu mojego „nawrócenia” do Tradycji katolickiej przeczytałam wywiad pt. „Rozmowy jeszcze niedokończone”, zamieszczony w dwumiesięczniku ZAWSZE WIERNI. Bohater wywiadu opuszcza zakon franciszkanów i przechodzi do Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X – niewątpliwie taka decyzja może wzbudzać niezrozumienie i kontrowersje, zarówno u jego współbraci franciszkanów, jak też u jego dawnych parafian. Podziwiam tę odwagę i radykalizm…


Moje „odejście” z Kościoła posoborowego i poddanie się pod opiekę duszpasterską księży z Bractwa Św. Piusa X z całą pewnością nie wywołało tak mocnych kontrowersji i wielu emocji… Po etapie wewnętrznych zmagań, po wyjaśnieniu wielu wątpliwości, po otrzymaniu odpowiedzi na wiele nie dających mi spokoju pytań, jestem zdeterminowana, aby podążać drogą katolickiej Tradycji. Serce, rozum i głos sumienia mówią mi, że podjęłam słuszną decyzję. Powołując się na słowa św. Teresy od Dzieciątka Jezus – „Bardziej niż kiedykolwiek rozumiem, że najmniejsze przypadki w naszym życiu kierowane są ręką Boga. On budzi nasze pragnienia i On także je spełnia” – chciałabym podzielić się moją drogą odkrywania Tradycji i działalności Bractwa Św. Piusa X.
Pierwszokomunijne obrazki i EMPIK


Wiele „przypadków” w moim życiu zostało nakreślonych ręką Bożej Opatrzności i to dzięki nim w ostatnią niedzielę sierpnia 2013 roku pierwszy raz w życiu uczestniczyłam w Mszy św. Wszechczasów w pewnej kaplicy Bractwa we wschodniej Polsce. Jeszcze miesiąc wcześniej takiej ewentualności w ogóle nie brałam pod uwagę… Nie był to mój pierwszy kontakt z Bractwem Kapłańskim Św. Piusa X. Będąc na studiach w Warszawie, często przeglądałam prasę w EMPIK-u na ul. Marszałkowskiej. Pewnego razu wpadł mi w ręce numer ZAWSZE WIERNI. Zdziwiło mnie, że katolickie pismo odnosi się krytycznie do pewnych zachowań papieża i biskupów.


A największym odkryciem była dla mnie informacja o możliwości uczestniczenia w trydenckiej Mszy św.! O Mszy św. po łacinie wiedziałam od bardzo dawna. Kiedy miałam 6 czy 7 lat, zaciekawiły mnie stare, pierwszokomunijne obrazki, na których ksiądz stał „tyłem do ludzi”. Następny „przypadek” miał miejsce w 2002 roku – były to plakaty informacyjne (ilustrujące Mszę św. przedsoborową) o wykładzie francuskiego księdza należącego do Bractwa. Wykład miał miejsce w Warszawie. Ciekawość i pragnienie poznania prawdy – dlaczego już nie ma tej tradycyjnej Mszy – zaprowadziły mnie na tę prelekcję. Dowiedziałam się wówczas o błędach Soboru Watykańskiego II, o przyczynach powstania nowego rytu Mszy, o różnicach między Mszą Trydencką a nowym rytem, o nadużyciach liturgicznych i udzielaniu Komunii na rękę, o spotkaniu papieża Jana Pawła II w Asyżu i wielkim zaniku wiary na Zachodzie.


I ostatecznie któregoś wiosennego dnia dotarłam na ul. Garncarską w Warszawie. Ale na Mszę św. już nie dotarłam… Kiedy zobaczyłam przed kościołem panie ubrane w długie spódnice i chustki, zrozumiałem, że jestem ubrana niewłaściwie. Ostatecznie weszłam nawet do świątyni, ale tuż przed rozpoczęciem Mszy opanował mnie lęk przed nieznanym. Opuściłam przeorat z postanowieniem, że przyjadę tu ponownie – ale już odpowiednio ubrana, i to najlepiej w niedzielę. Swoje postanowienie zrealizowałam, ale dopiero w grudniu 2013 roku…
Przestraszyłam się wpadnięcia w schizmę


Kiedy przeczytałam dokumenty wydane przez Konferencję Episkopatu Polski na temat działalności Bractwa Św. Piusa X, bardzo przestraszyłam się groźby „ekskomuniki” i wpadnięcia w „schizmę”. Te pisma skutecznie zasiały we mnie wątpliwości, nie brałam już pod uwagę jakichkolwiek kontaktów z Bractwem. I przez te wszystkie lata nikomu nie powiedziałam o wykładzie i moim pobycie w przeoracie w warszawskiej Radości. Dziś nie dziwię się swojej postawie nieufności, ponieważ mając 20 lat, nie chciałam znaleźć się w grupie „schizmatyckiej i w strukturach poza Kościołem katolickim” (jak mylnie podają te dokumenty).


Wiele razy wracałam myślami do treści tego wykładu. Dlaczego ukarano arcybiskupa Marcela Lefebvre’a za odprawianie Mszy św. Wszechczasów, która została kanonizowana przez papieża św. Piusa V? Dlaczego ryt nowej Mszy pomagali tworzyć protestanccy pastorzy? Przecież posoborowy ekumenizm stoi w jawnej sprzeczności z nauczaniem wcześniejszych papieży – skąd nagle taka zmiana i dlaczego nie trzeba już nawracać innowierców do Kościoła katolickiego? Dlaczego duszpasterze straszą „lefebrystyczną schizmą”, zakazują udziału w Mszach trydenckich, a jednocześnie zachęcają katolików do udziału w nabożeństwach ekumenicznych?


Kolejne lata tylko potwierdzały, że nadużycia liturgiczne stają się rzeczywistością także w Polsce. W Roku Eucharystii kard. Józef Glemp w liście pasterskim na Wielki Post zezwolił na przyjmowanie Komunii na rękę na terenie archidiecezji warszawskiej. W tym samym czasie chodziłam do Duszpasterstwa Akademickiego ojców dominikanów na Nowym Mieście w Warszawie. Nasz duszpasterz, powołując się na list księdza kardynała, udowadniał studentom, że taki sposób udzielania jest powrotem do tradycji – a na dowód cytował fragmenty katechez św. Cyryla Jerozolimskiego.
Dlaczego księża nie mówią już o piekle?


Podczas kilkumiesięcznego pobytu w Anglii nie zapomniałam o niedzielnym obowiązku i chodziłam na Mszę w pobliskiej parafii katolickiej. Zobaczyłam tam nie tylko przyjmowanie Komunii na rękę, ale także udzielanie Jej pod dwiema postaciami, ministrantki, nadzwyczajnych szafarzy Komunii, a nawet nadzwyczajne szafarki! Po takiej dawce aberracji liturgicznych, zastanawiałam się, czy aby na pewno trafiłam do kościoła katolickiego… Po powrocie do kraju znajomy ksiądz z radością oznajmił mi, że parafia w której obecnie pracuje, jako pierwsza w mieście ma nadzwyczajnych szafarzy i oni będą także zanosić Komunię św. do chorych.


Nie mogłam zrozumieć, dlaczego kapłani sami deprecjonują swoją posługę! Przecież chorzy mogą potrzebować także spowiedzi, rozmowy duchowej czy kapłańskiego błogosławieństwa… W końcu i do mojej parafii dotarły zmiany: posługę nadzwyczajnych szafarek Eucharystii w święta Bożego Narodzenia pełnić zaczęły siostry zakonne. A po Mszy dla dzieci przed ołtarz wniesiono wielki urodzinowy tort dla Pana Jezusa. Miesiąc później znany piosenkarz, oprócz tradycyjnych kolęd, zaśpiewał w tym kościele swoje złote przeboje…
Smaczna zupa z kroplami trucizny


W 2009 roku otrzymałam łaskę nawrócenia i wkroczyłam na drogę prowadzącą do poznania całej Prawdy. Zrozumiałam, że najważniejszą rzeczą w życiu jest kochanie Pana Boga, pełnienie Jego woli i dzięki temu osiągnięcie wiecznego szczęścia w niebie. Moje życie nabrało głębszego sensu. Czytając żywoty i dzieła świętych, odkrywałam prawdziwy skarb katolickiej wiary. Kiedy w Kościele obchodzono Rok Kapłański, któremu patronował proboszcz z Ars św. Jan Maria Vianney, zanurzyłam się w lekturę jego kazań. Dało mi to wiele do myślenia, ponieważ z ust współczesnych kaznodziejów już dawno nie słyszałam nauki o grzechu, walce duchowej i o rzeczach ostatecznych!


W 2009 roku udałam się na tzw. Fundament Ćwiczeń Duchowych św. Ignacego do Centrum Duchowości ojców jezuitów w Częstochowie. Może to właśnie dzięki tym rekolekcjom ponownie trafiłam do Bractwa Św. Piusa X? Od pierwszego etapu zaczęły budzić się we mnie wątpliwości, czy na pewno są one zgodne z katolicką ortodoksją. Zauważyłam, że rekolekcje są zwrócone ku człowiekowi, ku doczesności. W centrum rozważań nie był Pan Bóg, Jego przykazania, pełnienie Jego woli i zbawienie duszy. Dużo jeszcze innych rzeczy dawało mi do myślenia. Nie bez powodu mówi się, że jezuici są „awangardą” modernizmu w Kościele. Ksiądz Karol Stehlin w jednej z konferencji zobrazował to przykładem smacznej zupy, do której wlano kilka kropel śmiertelnej trucizny. Będąc na tych rekolekcjach, jadłam smaczną zupę, bo wiele treści było dobrych i zapewne dzięki nim tak dobrze poznałam Ćwiczenia Duchowe i całą duchowość ignacjańską. Ale była tam również trucizna, która rozsadzała wszystko…
Czy coś ze mną nie tak?


Widząc, co się dzieje w kościołach w ostatnich latach, zauważyłam u katolików rosnącą obojętność wobec Boga i Kościoła. Nawet w Roku Wiary nie był nauczany katechizm, nie objaśniano dogmatów i z tego powodu wierni – w tym ja – tracili duchową orientację. Pozbawieni podstaw katechizmowych, wierni nie wiedzą już, dlaczego należy chodzić do kościoła. Niedzielna liturgia traktowana jest często jako okazja do spotkań towarzyskich, do udziału w festynach rodzinnych. Ile ludzi spośród milionów katolików Polsce rozumie głębokie znaczenie Mszy świętej?


Chodząc na nową Mszę, nawet w dni powszednie, nie widziałam u siebie owoców duchowego wzrostu… W mojej rodzinnej parafii jest całodzienne wystawienie Najświętszego Sakramentu. Na 10 tysięcy wiernych przychodzi najwyżej kilkanaście osób. I to ciągle tych samych. Zastanawiałam się czasem, czy ze mną jest wszystko w porządku, ponieważ w tej garstce modlących się byłam jedyną młodą osobą.


W maju 2013 roku obejrzałam na kanale Youtube rekolekcje wielkopostne pt. „Dziecięctwo Boże według św. Teresy od Dzieciątka Jezus”, które głosił ks. Konstantyn Najmowicz. Nauki rekolekcyjne bardzo mi się spodobały. Wiele razy czytałam Dzieje duszy, znałam historię życia tej świętej i propagowaną przez nią „małą drogę” duchową. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że jeszcze zachowały się tak tradycyjne rekolekcje? Nie wiedziałam wówczas, że prowadzący je kapłan należy do Bractwa Św. Piusa X.
Bashobora i mail do ks. Karola


Znajomi często mówili mi, że jeśli chcę się duchowo rozwijać, powinnam należeć do jakiejś wspólnoty. W połowie sierpnia ubiegłego roku zaprosili mnie na spotkanie charyzmatyczne z o. Johnem Bashoborą. Był to mój jedyny kontakt z tzw. charyzmatykami. Kiedy zobaczyłam tam tzw. upadki i spoczynki w Duchu Świętym oraz tzw. święty śmiech, byłam naprawdę przerażona! Nigdy w życiu nie czułam się przerażona tak bardzo, jak właśnie wtedy! To wydarzenie było tą kroplą, która przepełniła kielich…


Wróciwszy do domu, szukałam w internecie informacji o Odnowie w Duchu Świętym i „przypadkowo” trafiłam na wykład ks. Karola Stehlina pt. „Ruchy charyzmatyczne – koń trojański w Kościele katolickim”. Odsłuchałam go z zapartym tchem. Znalazłam odpowiedź na pytania i wątpliwości, które kotłowały się przez wiele lat. Napisałam mail do ks. Karola. Wspomniałam o wydarzeniach sprzed lat, o wielkim strachu przed „ekskomuniką i schizmą”, oraz o wszystkich moich wątpliwościach w wierze. Ksiądz Karol odpisał mi – zachęcił do „odświeżenia pamięci” na temat działalności prowadzonej przez Bractwo Św. Piusa X.


Jesienią ubiegłego roku odsłuchiwałam z internetu inne jego wykłady – o ekumenizmie, kryzysie w Kościele, tajemnicach fatimskich, Mszy trydenckiej itd. W zrozumieniu problemu rytu nowej Mszy pomocą okazała się także konferencja ks. Jana Jenkinsa pt. „Dlaczego nowa Msza nie jest katolicka?”. Odsłuchując wykłady i konferencje, czytając artykuły zamieszczone w ZAWSZE WIERNI, powoli zaczęłam odkrywać, że zmiana rytu Mszy jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Zmian posoborowych było o wiele więcej.
Pan Bóg spełnił moje prośby


W ubiegłym roku w połowie grudnia uczestniczyłam w Mszy św. w pewnej kaplicy Bractwa, którą sprawował ks. Karol. Po jej zakończeniu rozmawiałam z nim chwilę, zostałam zachęcona do udziału w rekolekcjach montfortańskich. Tak też zrobiłam. Po świętach Bożego Narodzenia przyjechałam do warszawskiego przeoratu, miałam możliwość dłuższej rozmowy, kapłan przygotował dla mnie materiały wyjaśniające zagadnienie stanu wyższej konieczności w Kościele i jurysdykcji nadzwyczajnej. Te dokumenty i materiały ostatecznie przekonały mnie, że korzystając z opieki duszpasterskiej Bractwa Św. Piusa X, nie tylko nie robię nic złego, ale co więcej – po wielu latach poszukiwań, poznając Tradycję, na nowo mogę odkryć Kościół katolicki i swoje w nim miejsce…


Pan Bóg spełnił moje prośby i pragnienia, a nawet dał więcej niż oczekiwałam! Dzięki lekturze tradycyjnych katechizmów i studiowaniu przedsoborowej apologetyki powoli odbudowuję swoją wiedzę religijną. Poznawszy skarb Mszy św. w klasycznym rycie, dopiero teraz w pełni rozumiem, że na Ołtarzu uobecnia się dokładnie i rzeczywiście ta sama Ofiara Pana Jezusa, jaka dokonała się na Kalwarii. Odnalazłam głęboką duchowość, należny respekt i uniżenie wobec Pana Boga oraz szacunek dla osób duchownych. Biorąc udział w rekolekcjach, słuchając kazań i katechez, otrzymałam wiedzę spójną i logiczną – skarb niezmiennego depozytu wiary katolickiej.
Droga, którą szły miliony


Jestem świadoma wielkiego wyróżnienia i ogromu łask, jakie otrzymałam razem z poznaniem Tradycji. Pamiętając słowa Pana Jezusa, że „komu wiele dano, od tego wiele wymagać będą’’, pragnę być „małym ambasadorem” katolickiej Tradycji w moim środowisku. Wielu spośród moich znajomych odeszło od Kościoła, żyje w stanie duchowej dezorientacji, trafiło do wspólnot charyzmatycznych tylko dlatego, że nie poznali skarbu naszej wiary…


Kiedy rozmawiam z przyjaciółmi i znajomymi na temat stanu dzisiejszego Kościoła, wszyscy oni spostrzegają pewien kryzys. Jednak nikt nie podziela mojego zdania, że to sami katolicy, w większości nieświadomie, nie znając Tradycji, czyli własnej tożsamości, przyczyniają się do powiększenia tego kryzysu. Zawsze pada argument nie do przebicia: musimy się zadowolić tym, co mamy, przecież sam papież, biskupi i księża pozwalają na wiele zmian i nowości.


Na razie jeszcze nie udało mi się nikogo przekonać do udziału w Mszy św. w klasycznym rycie. Jednak nie tracę nadziei – skoro katolicką Tradycję i dawną Mszę św. poznałam ja, dzięki łasce Bożej mogą ją poznać także inni. Poddałam się pod duchową opiekę kapłanów z Bractwa Św. Piusa X i jestem głęboko przekonana, że jest to początek mojej drogi, którą w ciągu dwóch tysięcy lat chrześcijaństwa mężnie szły i uświęciły się miliony katolików.


N.N.


http://www.piusx.org.pl/zawsze_wierni/artykul/2091

środa, 8 października 2014

Ksiądz, który zrzucił sutannę

W sierpniu ksiądz Paweł zrzucił sutannę. - Nie mam skłonności homoseksualnych, nie jestem pedofilem, nie mam dzieci ani kochanek - napisał w otwartym liście pożegnalnym. Dlaczego więc odszedł z kapłaństwa?

Jest młody, przed trzydziestką. Elokwentny, zawsze mówi Pan Bóg, Pan Jezus, Matka Boska, nie Jezus czy Maryja. Żegna się przed jedzeniem, odmawia brewiarz. A jednak to on właśnie pod koniec sierpnia porzucił kapłaństwo. To trzeci taki przypadek w diecezji płockiej w tym roku.

Odchodząc, napisał wstrząsający list otwarty do biskupa i Kurii, który obiegł cały płocki Kościół. Z dużym  prawdopodobieństwem można powiedzieć, że list napisany w oskarżycielskim tonie, w którym ekskapłan zarzuca, że padł ofiarą eksperymentów psychologicznych i duchowych, czytała lub choćby słyszała o nim większa część płockiego duchowieństwa, zapewne wbrew intencjom adresatów.  Dotarł też do niektórych osób świeckich w całej Polsce, między innymi do moich. Co było w liście i dlaczego ksiądz Paweł porzucił kapłaństwo?

Po co napisał ksiądz ten list?

Mów mi Paweł, nie jestem już księdzem.

Po co napisałeś list? Z zemsty?

Nie, nie mszczę się. Po prostu musiałem opisać swoje motywacje. W naszym księżowskim środowisku zaraz pojawiłyby się różne plotki i rzekome powody. Głównie towarzyskie.  A to, że jestem gejem, a to, że mam dziecko. Chciałem chronić swoje dobre imię i moich bliskich.

Dlaczego zatem zrzuciłeś sutannę?

Ze względów moralnych i światopoglądowych. Wierzę w Pana Boga, odmawiam brewiarz, modlę się, ale nie mogę żyć w konflikcie sumienia i za cenę spokoju robić rzeczy, co do których nie jestem przekonany, a wręcz uważam, że są szkodliwe i których stałem się ofiarą. Aby to zrozumieć, trzeba by prześledzić te kilka lat spędzonych w seminarium i kapłaństwie.

Zacznijmy więc od początku - w 2004 r. jako młodych chłopak wstępujesz do Wyższego Seminarium Duchownego w Płocku. Czego wtedy chciałeś?

Przekraczam progi seminarium jako zwykły, prosty kleryk, który chce być księdzem, służyć Panu Bogu i ludziom, sprawować sakramenty, uczyć religii w szkołach.

Brzmi zwyczajnie.

W ogóle życie kapłana jest nudne, wykonujesz w kółko te same czynności. Nudne i samotne. Z drugiej strony niezwykłe, bo sprawujesz niezwykłe sakramenty, pomagasz ludziom, z których każdy ma swoją historię.

Jakie były te pierwsze lata w seminarium?

Wszystko było nowe i fascynujące. Dużo się uczyłem, modliłem, rozmawiałem z ludźmi. Coraz bardziej chciałem być księdzem, pragnąłem wzrostu duchowego. Tak było aż do trzeciego roku.

Co się wtedy stało?

Wtedy nagle okazało się, że moim największym problemem jest mój ojciec, który zmaga się z chorobą alkoholową. Ojciec duchowny w seminarium, któremu bardzo ufałem i zwierzałem się ze wszystkiego, orzekł, że bycie dorosłym dzieckiem alkoholika ma  poważne konsekwencje i że mogę nie dostać święceń.  I że muszę iść na terapię dla DDA.

Rzeczywiście sytuacja rodzinna aż tak dawała ci się we znaki?

A skąd! Ale ojciec duchowny twierdził, że nawet jeśli ich teraz nie mam, to prędzej czy później pojawią się ogromne problemy w relacjach, kłopoty z autorytetami i tak dalej.

Uwierzyłeś?

Tak, wtedy przyjmowałem wszystko bez zastrzeżeń, ufałem im, poza tym trochę z lęku przed wyrzuceniem. Naprawdę chciałem być księdzem. Na terapię pojechaliśmy do ośrodka pod Poznaniem w pięciu, bo poza mną pomocy psychologa zdaniem ojca duchownego potrzebowało jeszcze czterech kleryków. Po pierwszej sesji jeden z nas opuścił seminarium, do końca dotrwało czterech. Dziś połowa z nas nie jest już księżmi…

Jaka to była terapia?

Jeszcze wtedy standardowa, oparta na programie 12 kroków. Taka, którą leczy się alkoholików. Jej podstawowym założeniem jest twierdzenie, że nie tylko alkoholik jest chory - choruje cała jego rodzina.

Pomogła ci?

Jak cholera. Przytyłem 30 kilo, zaczęła się we mnie rodzić nienawiść do własnego ojca i każdego autorytetu oraz agresja, z którą zmagam się do dziś.

Ale przecież terapeuci często pozwalają na totalny rozpad, by potem można było wszystko na nowo poskładać.

Tylko że mnie nikt nie poskładał. Młodszy kolega przyznał kiedyś, że jak wracałem z tygodniowej sesji, to bał się do mnie odezwać, bo nikt nie wiedział, czy nie wybuchnę, taki byłem nerwowy.

A to dopiero ponury wstęp do twojej historii...

Tak. Od jesieni 2008 ksiądz X opiekun roku, który jest psychoterapeutą, rozpoczyna terapię grupową dla naszego rocznika. To terapia prowadzona metodą ustawień rodzinnych według Berta Hellingera, byłego katolickiego księdza i misjonarza, który jak sam przyznaje, wiele z praktyk wysnuł z obserwacji plemienia Zulusów.

Dodajmy, że to bardzo kontrowersyjna metoda, niektórzy jej propagatorzy nie kryją swoich związków z szamanizmem, o czym można przeczytać nawet na ich stronie. Niemieckie towarzystwo systemowe zdecydowanie odcina się od tej metody, ostrzegając przed jej skutkami.

W terapii chodzi m.in. o to, że osoby wcielają się w role członków rodziny pacjenta. Nie tylko żyjących, ale i przodków z wielu pokoleń wstecz, których przewiny, uczucia, podobno my nosimy. Tzw. pole widzące, czyli prowadzący terapię, interpretuje zachowania członków ustawienia rodzinnego. Terapii blisko do tezy lansowanej przez wiele środowisk kościelnych, zwłaszcza związanych z Odnową w Duchu Świętym o tzw. grzechu międzypokoleniowym. Na przykład grzech aborcji babci może stać się źródłem cierpień jej córki czy wnuczki, która nieświadomie bierze na siebie jej winę. Na terapii „pracuje się z duchami”. To spirytyzm w czystej postaci. Od duchów nie jest wolna również terapia Hellingera.

W terapii brali udział wszyscy klerycy?

Wszyscy z naszego roku - było nas chyba dwunastu.

Czyli wszyscy klerycy mieli problemy psychiczne?

Nie, ale ksiądz X powtarza, że nie ma ludzi zdrowych, są tylko niezdiagnozowani... Oficjalnie, terapia była po to, byśmy się zintegrowali, zacieśnili więzy jako grupa, wspólnota. Zaczynało się od ćwiczeń na integrację, które odsłaniały najbardziej skrywane, traumatyczne doświadczenia z naszego życia. To była rzeźnia.

Rzeczywiście, dobry sposób na integrację…

Klerycy z innych roczników dziwnie na nas patrzyli, gdy niemal co piątek przychodziliśmy na kolację spóźnieni, a w dodatku spłakani, spoceni, wyczerpani. Nurzając się we własnym sosie traum, zranień, kompleksów odizolowaliśmy się od wspólnoty seminaryjnej, a i wobec siebie złudna bliskość szybko zamieniała się we wrogość. Baliśmy się siebie, bo jeden o drugim dużo wiedział, znał sekrety i czułe punkty.

Jak się wtedy czułeś?

Koszmarnie. Zacząłem widzieć duchy, bałem się być sam w pokoju, spałem przy zapalonej lampce. Miewałem ataki paniki, było coraz gorzej.

A ojciec duchowny? Nie widział, co się dzieje?

Ojciec duchowny utwierdzał mnie w przekonaniu, że mój stan emocjonalny może mieć związek z żołnierzem radzieckim, który popełnił samobójstwo w moim rodzinnym domu. Wtedy dopiero zacząłem się bać nie na żarty.

Ile trwała terapia?

Rok. Ale zrozumienie tego, że stałem się przedmiotem eksperymentów, przyszło później  - w 2011 roku jeden z moich kolegów obejrzał film „Uwikłanie”, który opowiada o dramatycznych skutkach, jakie może wyrządzić terapia metodą Hellingera.

W swoim liście zarzucasz rozpad twojej osobowości nie tylko terapiom.

Kolejne eksperymenty, którym jako klerycy byliśmy poddawani, miały naturę religijną. Ostatnie lata seminarium to bezkrytyczny zachwyt nad duchowością charyzmatyczną, zielonoświątkową, którą bombardowano nas na każdym kroku.

Z tego, co wiem, wszyscy, i księża, i klerycy, nawet katecheci muszą uczestniczyć w rekolekcjach charyzmatycznych.

Tak, teraz praktycznie nie ma już innych rekolekcji. Nas wysłano na obowiązkowe rekolekcje Odnowy w Duchu św. To było na piątym roku, rekolekcje u św. Jana Chrzciciela prowadził jeden z księży diecezjalnych.

Czego Was uczył?

Otwarcia na Ducha Świętego. Czyli na przykład jak mamy mówić w językach, a więc de facto bełkotać jak małe dziecko jakieś niezrozumiałe słowa.

Też bełkotałeś?

Oczywiście, chciałem się przecież otworzyć na działanie DuchaŚwiętego.. Przychodziło mi to z trudem, więc rosło we mnie poczucie winy, że to pewnie ja coś robię źle. Podczas rekolekcji w seminarium i potem, po święceniach widziałem, jak ludzie padali w ławkach, gdy ksiądz krzyczał: „zstąp, Duchu Święty”, jak ludzie kładli się pokotem na podłogę podczas tzw. spoczynku w Duchu św. Położyłem się i ja, skoro wszyscy padali jak muchy po nałożeniu rąk przez kapłana.  Widziałem tzw. Toronto blessing, czyli święty śmiech.  To rzekomo dar śmiechu, ale wygląda naprawdę przerażająco, gdy ktoś zaczyna histerycznie rechotać podczas adoracji Najświętszego Sakramentu… Czułem nieautentyczność tej sytuacji, sztuczność, ale robiłem wszystko, czego ode mnie wymagano.

Mimo wszystkich tych doświadczeń cały czas jeszcze chciałeś być księdzem?

Tak, choć zaczął się we mnie budzić krytycyzm. Pojawiła się myśl: „a co, jeśli ja tu marnuję łaskę Bożą”? Ale wtedy nie miałem czasu na rozważanie. Pisałem pracę magisterską, uczyłem się do końcowych egzaminów, przygotowywałem się do święceń.

Nadeszły upragnione święcenia…

Otrzymałem je z rąk biskupa płockiego 12 czerwca 2010 roku.

I zaczął się kolejny…

Cyrk…

Chciałam powiedzieć etap.

To ten sam cyrk, choć są różne karuzele. Zaraz po święceniach trafiłem do miejscowości A. To w diecezji płockiej stolica charyzmatyków. Jej proboszcz to wielki propagator tego rodzaju duchowości. Nota bene niedawno został zawieszony i wysłany na roczny urlop. Mówi się, że to kara za publiczne odprawianie egzorcyzmów nad opętaną dziewczyną. Jedna z uczestniczek tego wstrząsającego wydarzenia wylądowała w szpitalu z objawami paraliżu.

W miejscowości A byłeś jednak krótko, bo było to zastępstwo wakacyjne.

Tak, wspominam ten czas bardzo miło. Byłem tam praktycznie sam, tylko z gosposią tamtejszej plebanii, bardzo życzliwą, pobożną kobietą. Przez pół lata odprawiałem tam msze, spowiadałem, organizowałem ogniska dla młodzieży, rajdy rowerowe.

Ale wakacje szybko mijają i jedziesz na swoją pierwszą parafię do miejscowości B. To twoje pierwsze wielkie rozczarowanie po święceniach.

Ujmę to tak - do tej pory nie rozumiem, jak można wysłać młodego księdza, zaraz po święceniach do tak specyficznej parafii... To dla mnie traumatyczne doświadczenie.

Tracisz ideały?

Jestem w duchowym paraliżu, pustce. Doskwiera mi samotność. Co gorsza, mam wrażenie, że wszyscy wiedzą o różnych uwarunkowaniach towarzyskich i finansowych na plebanii, ale nikt nie reaguje. Jestem tam sam, nikt ze mną nie rozmawia. Nieraz, gdy wracam na plebanię po lekcjach w szkole, przed drzwiami mieszkania stoi zimny obiad. Proboszcz wie, że wiem o jego sekretach i że mi się to nie podoba. Nakłania, bym poprosił biskupa o przeniesienie do innej parafii.

Poprosiłeś biskupa?

Nie. Trochę na przekór, a trochę dlatego, że wciągnęło mnie życie poza plebanią. Mam dobry kontakt z ministrantami, z młodzieżą. Spowiadam, głoszę kazania, organizuję spotkania różańcowe dla młodzieży, w których uczestniczy najpierw 18, a potem ponad 50 osób, przygotowuję uczniów do bierzmowania. Przychodzi do mnie młody człowiek i mówi, że nie wierzył w Pana Boga, ale teraz uwierzył. Nigdy tego nie zapomnę.

Ale i do B dociera duchowość charyzmatyczna.

Tak, niestety mam w tym swój udział. Podczas drugiego roku pobytu w B zostaję poproszony o odprawienie rekolekcji Odnowy w Duchu Świętym. Zgadzam się i tak jak mnie uczono w seminarium powalam ludzi na ziemię, organizuję co miesiąc Wieczór Uwielbienia, coś takiego jak płockie Wieczory Chwały. Wyjeżdżam z młodzieżą na rekolekcje Wojska Gedeona. Duchowość młodych jest rozgrzana, są gotowi oddać życie za wiarę, chcą wstąpić do zakonu. Po powrocie do domu wszystko stygnie,  niektórzy piją, palą, ćpają, jak dotąd.  Jadę z kolegą do wspólnoty Mamre, której wielu członków wierzy, że za każdym grzechem, nałogiem, nawet przedmiotem stoi inny demon. Pierwszy raz widzę egzorcyzmy, patrzę, jak ksiądz wciska na siłę stułę w usta jakiejś osoby, w którą ponoć wszedł demon, bo  jadła pokarmy  ofiarowane bożkom. Jestem przerażony.

Upadki, spoczynki, hipnozy, demony. To wszystko w Kościele?

Tak. Jeszcze wtedy w to wszystko wierzę. Zgodnie z tym, co wtłoczono mi w seminarium, to pierwotne, apostolskie działanie Ducha Świętego. Rzekomo tak pierwsi chrześcijanie przeżywali swoją wiarę.

Po dwóch latach opuszczasz jednak miejscowość B.

Zostaję wysłany na studia doktoranckie z bioetyki do Krakowa. Cieszę się, to wielka szansa na wyrwanie się z parafii.

Ale i tam nie udaje ci się zagrzać miejsca.

Jestem rezydentem na parafii, ale proboszcz traktuje mnie jak wikarego.  Przygotowuję ministrantów, prowadzę młodzież do bierzmowania, chodzę po kolędzie. Na uczelni mam zajęcia we wtorki i środy, ale i tak nie na każde mogę iść. Na przykład tego dnia, gdy mam wykłady, wypada pogrzeb. Proszę proboszcza o zastępstwo. „Nie, nie siedzi tu ksiądz za darmo” - słyszę. Znów jestem sam. W lutym 2013 r. proszę biskupa o przeniesienie do Warszawy, bo nie mogę równocześnie i studiować, i być wikarym. Odpowiedź Kurii jest odmowna. Ale latem 2013 zostaję wysłany na studia do Rzymu.

To marzenie wielu księży.

Może, ale ja trafiam do Wiecznego Miasta, będąc w stanie kompletnego rozbicia emocjonalnego. Jestem na skraju wytrzymałości psychicznej. Całymi dniami siedzę sam w pokoju. Boję się wychodzić, płaczę, chcę umrzeć, nie istnieć. Już na jesieni tego samego roku ostatkiem sił wracam do Polski. Zatrzymuję się u siostry, biorę leki antydepresyjne.

Nadal chcesz być księdzem?

Wtedy chcę odejść. Brakuje odwagi. W Kurii są wściekli, że zmarnowałem szansę studiów w Rzymie. Proponują mi kolejną terapię. Nie zgadzam się, płaczę. Proszę o przydzielenie mnie do pomocy duszpasterskiej w jakiejś spokojnej parafii w diecezji. Podaję trzy miejsca. W dwóch mnie nie chcą, zgadza się tylko proboszcz parafii w Zakroczymiu, ks. Jerzy Bieńkowski.

To piąte miejsce w ciągu trzech lat kapłaństwa…

Ale wreszcie trafione. Ks. Bieńkowski to to dobry, szlachetny, mądry człowiek, najlepszy proboszcz, jakiego spotkałem. Wreszcie widzę normalne życie kapłańskie. Jest dla mnie jak ojciec, poświęca mi czas. Zaczynam jeść, spać, modlić się. Wracam do sił. Ksiądz podsuwa mi mądre lektury, ważne książki. Zaprzyjaźniam się też z wikarym. Te chwile stabilizacji pozwalają mi na weryfikację tego, przez co przeszedłem i czego mnie uczono.

Z twojego listu wiem, że spokój nie trwa długo. Kolejny cios przychodzi szybko - ks. Bieńkowski nagle umiera.

Jego śmierć to dla mnie ogromny cios. Próbuję go ratować, wzywam pogotowie. Umiera w szpitalu, 17 lutego 2014 r.  Po jego śmierci przychodzi nowy proboszcz. Jestem rezydentem, więc nie ma tu już dla mnie miejsca.

Czeka cię kolejna przeprowadzka. Przestałam liczyć, która to już.

Już 14 marca br. jestem w miejscowości C. Znów prowadzę normalną posługę duszpasterską, uczę w szkole, dużo jeżdżę na rowerze. Ale nie jestem już tym samym człowiekiem. Czytam książki Andrzeja Migdy o pentekostalizacji chrześcijaństwa, zaczynam widzieć, że bardziej niż księdzem rzymskokatolickim bywałem uczony na pastora zielonoświątkowego, czytam o ofiarach duchowości charyzmatycznej, zaczynam łączyć fakty, rozumieć wiele spraw, na które w seminarium było embargo od czasu wyrzucenia dwóch księży profesorów sprzeciwiających się takim praktykom wobec kleryków. Znów nie mam z kim o tym wszystkim porozmawiać. Wiesz o czym rozmawiamy, gdy wychodzimy do zakrystii po mszy św.? Proboszcz mówi: „chmurzy się, będzie burza. Dobrze, niech popada, bo ziemia sucha”. Na to wikary: „oj tak, jak ostatnio grzebałem w ziemi, to była strasznie sucha”. I tak w kółko. Nie chciało mi sią nawet go pytać, po co człowieku, w tej ziemi grzebałeś? Być może stąd w ludziach fascynacja duchowością charyzmatyczną? Tam się nie gada o suchej ziemi.

Zaczynasz myśleć o porzuceniu kapłaństwa?

Tak. Szybko zaczynam się orientować w układzie towarzyskim, w którym pogrążony jest proboszcz.  Nie chcę milczeć. Mówię wprost, co mi się nie podoba. Krytykuję otwarcie jedną z tych osób, która  w czasie Triduum Paschalnego stawia przy ołtarzu wielkiego, prawie metrowego zająca jako symbol Wielkanocy.  Osoby z tego „układu” zaczynają się bać tej mojej gadatliwości. Czuję, jak to się skończy, więc zaczynam przygotowywać się do wyjścia - zdaję egzaminy na prawo. Spodziewam się kolejnego przeniesienia. Proboszcz staje się dla mnie zaskakująco miły.

Jest lato 2014 roku. Przewidywania się potwierdzają.

18 sierpnia dostaję informację, że mam opuścić miejscowość C i przenieść się do kolejnej parafii. Tym razem w Mławie. To koniec. Sześć dni później wysyłam swój list. Piszę w nim do biskupa, że nie podejmę tego wyzwania, nie mam już sił na kolejną zmianę. Odchodzę.

Nie próbują cię zatrzymać?

Próbują. Dają mi do wyboru jedną z trzech opcji: klasztor, inna diecezja albo… terapia. Ostatnia propozycja była chyba jakimś nieudanym żartem. Miałem wrażenie, że najbardziej zależy im, żeby nikt nie przeczytał listu.

Ale mimo tych próśb wysyłasz list.

Bo jestem nadal synem Kościoła. To wołanie o rozsądek. Do moich kolegów, do innych księży. Chcę im powiedzieć: zobaczcie, do czego prowadzi ta duchowość i takie eksperymenty. Zobaczcie, do czego doprowadziła ikony tej duchowości - ks. Posackiego, ks. Błaszkiewicza, podobno także dominikanina ojca Krzysztofowicza, jak skończył proboszcz z A, jak twórca Wieczorów Chwały. Spójrzcie na owoce - i dla kapłanów, i dla wiernych, którzy odchodzą z Kościoła do zborów zielonoświątkowych. 

Może pojawić się zarzut, że całą odpowiedzialność za decyzję o odejściu z kapłaństwa, zrzucasz na innych. Na eksperymenty terapeutyczne, na kolejnych proboszczów, duchowość charyzmatyczną czy wręcz zielonoświątkową. Nie masz sobie nic do zarzucenia?

Mam - że niewystarczająco dbałem o siebie i uśpiłem czujność. Że się poddałem bezrefleksyjnie temu wszystkiemu, a mogłem mieć większe rozeznanie, skoro intelektualna część mojej osoby pracowała bez zarzutu. O to mam do siebie pretensje. Teraz żyję jak normalny świecki człowiek, modlę się, odmawiam brewiarz, zaczynam studia i odzyskuję równowagę.

A co z sakramentem kapłaństwa?

Teologicznie będę księdzem do końca życia, a niektórzy teologowie twierdzą nawet, że i po śmierci. Bo nie przemijają tylko miłość i kapłaństwo.

piątek, 31 sierpnia 2012

Łacina nigdy nie wychodzi z mody

Bezpośrednie przyswajanie niezwykle bogatego dziedzictwa doktrynalnego, kulturalnego i pedagogicznego – taki sens ma dla współczesnego kapłana znajomość języka łacińskiego – wyjaśnia abp Celso Morga Iruzubieta w 50. rocznicę konstytucji apostolskiej Veterum sapientia.

„L'Osservatore Romano” w wydaniu z 25 lutego zamieszcza fragmenty referatu wygłoszonego przez sekretarza Kongregacji ds. Duchowieństwa, abp Celso Morgę Iruzubietę podczas kongresu zorganizowanego przez Pontificium Institutum Altioris Latinitatis przy Papieskim Uniwersytecie Salezjańskim, a poświęconego 50. rocznicy konstytucji apostolskiej Veterum sapientia.

Tekst przedstawiamy za polską edycją „L'Osservatore Romano”:

Druga połowa XX w. była cezurą – i to nie tylko na poziomie kościelnym – w historii posługiwania się łaciną. Już od wieków przebrzmiała jako narzędzie uczonego przekazu, przetrwała w szkole jako przedmiot nauczania w programach szkół średnich oraz w Kościele katolickim – na ogół jako język liturgii i narzędzie przekazu treści wiary oraz obszernej spuścizny literackiej, od rozpraw teologicznych i filozoficznych po prawo, od mistyki poprzez hagiografię po traktaty na temat sztuki, po muzykę, a nawet nauki ścisłe i przyrodnicze.

Z czasem jednak, przynajmniej pod względem propagandowym, łacina stała się, w głównej mierze, przywilejem coraz bardziej charakterystycznym dla formacji duchowieństwa w Kościele katolickim, tak iż doszło do spontanicznego, choć może niewłaściwego utożsamiania Kościoła rzymskiego z istnieniem łaciny, która w nim znalazła, w tym krytycznym okresie, przynajmniej pozorną żywotność.

„Pozorną”, bowiem, jeśli wziąć pod uwagę – a posteriori – dzisiejszą sytuację, wszystko skłania do myślenia, że głos bł. Jana XXIII, przemawiającego 7 września 1959 r. na kongresie miłośników łaciny, nie tylko pozostał niewysłuchany, ale że używanie, a nawet samo nauczanie łaciny, także w środowisku kościelnym, uległo prawdopodobnie znacznemu zredukowaniu. „Niestety, liczne są osoby, które nadmiernie urzeczone nadzwyczajnym postępem nauk, skłonne są odrzucić lub zawęzić naukę łaciny i innych tym podobnych dyscyplin”.

Pomimo trudności spotyka się jednak dzisiaj wśród kapłanów przekonanie, że celem uczenia łaciny jest zbliżenie do pewnej cywilizacji i ocena jej wartości, ciekawości i znaczenia, rozważanie jej nauk i podstaw teoretycznych w perspektywie krytycznego zrozumienia teraźniejszości. Jest to zdecydowanie napawający otuchą sygnał świata i współczesnego Kościoła, który gotowy jest postrzegać naukę i badanie przeszłości nie jako zbędne lub konserwatywne spojrzenia, niepotrzebnie skierowane na coś, co przeminęło, aby to odzyskać, ale jako przyswojenie na nowo, bezpośrednio i bez zapośredniczeń, przesłania niezwykle bogatego pod względem doktrynalnym, kulturalnym i pedagogicznym, dziedzictwa intelektualnego zbyt szerokiego, płodnego i zakorzenionego, by dopuszczać jakąkolwiek myśl o odcięciu jego korzeni.

W obecnej sytuacji wydaje się nieprawdopodobne, by udało się skłonić kapłana, aby docenił, tym bardziej na początkowym etapie drogi formacyjnej, wartość łaciny jako języka odznaczającego się szlachetną strukturą i słownictwem, zdolnego kształtować styl zwięzły, bogaty, harmonijny, podniosły i godny, sprzyjający jasności i wadze, języka nadającego się do tego, by szerzyć wszelkiego rodzaju kulturę, humanitatis cultus, wśród narodów.

Właśnie w tym przywracaniu właściwej tożsamości kulturowej, w tym wydobywaniu z głębin motywacji obecności Kościoła w społeczeństwie przejawia się znaczenie łaciny w szkolnym curriculum kandydatów do kapłaństwa, uwalniając ją od wszelkiego uproszczonego – a także niewłaściwego i umniejszającego – quaesito co do jej praktycznej funkcjonalności i przywracając jej rolę przedmiotu w znacznej mierze formacyjnego.

W takiej to perspektywie Paweł VI w motu proprio Studia latinitatis – którym ustanawiał przy ówczesnym Ateneum Salezjańskim Papieski Wyższy Instytut Łaciny – zdecydowanie podkreślał na początku tekstu ścisły związek między nauką łaciny a formacją do kapłaństwa, potwierdzając niezaprzeczalny charakter niebagatelnej scientia łaciny.

*** Papież Jan XXIII podpisał konstytucję apostolską Veterum sapientia 22 lutego 1962 r.

Dokument został podpisany na ołtarzu nad konfesją św. Piotra w Bazylice Watykańskiej podczas uroczystego nabożeństwa w czasie audiencji dla kleru i alumnów. Jej treścią jest rola języka łacińskiego w liturgii i życiu Kościoła.

Papież napisał:

„Biskupi w swojej ojcowskiej trosce powinni mieć się na baczności, by nikt w ich jurysdykcji nie był skłonny do rewolucyjnych zmian, nie pisał przeciwko używaniu łaciny w studiach religijnych lub w liturgii, lub poprzez jednostronność osłabiał wolę Stolicy Apostolskiej w tej sprawie bądź ją fałszywie interpretował. (...) W zgodzie z licznymi wcześniejszymi postanowieniami, główne nauki święte winny być nauczane po łacinie, która – jak wiemy z wielu wieków używania – 'winna być uważana za język najodpowiedniejszy do ścisłego i jak najklarowniejszego objaśniania najtrudniejszych i najgłębszych idei i rozmysłów'. Obok wieloletniego ubogacania przez nowe wyrazy obliczonego na jak najlepsze zachowanie integralności wiary katolickiej, służy ona również jako środek przeciwko zbieraniu zbędnego żargonu. (...) Profesorowie wykładający te nauki na uniwersytetach mają znać łacinę i mają umieć posługiwać się łacińskimi podręcznikami. Ci, którym nieznajomość łaciny utrudnia stosowanie się do tego polecenia, powinni być stopniowo zastępowani przez profesorów, którzy są odpowiedni do tychże zadań. W razie jakichkolwiek trudności należy je przezwyciężać cierpliwym naciskiem biskupów lub innych przełożonych”.

Papież podczas kazania wygłoszonego z okazji promulgacji konstytucji dodał:

– Można by mówić, że Ojciec Święty, mający już swoje lata, niewiele rozumie z tego, jaki dokument zatwierdza swoim podpisem, że podpisuje go tylko dlatego, że inni mu go dali do podpisania. Ja jednak mówię wam: – Ja wiem, co ja podpisuję, Treść tego dokumentu zaprawdę stanowi moją wolę i dlatego uroczyście podpisuję go na waszych oczach na ołtarzu św. Piotra.

ekai.pl

sobota, 16 czerwca 2012

Pielgrzymka do Gietrzwałdu

Niech Będzie Pochwalony Jezus Chrystus !

Serdecznie zapraszamy wszystkich parafian i osoby nie związane z parafią do wzięcia udziału w jednodniowej pielgrzymce do Gietrzwałdu w dniu 20 lipca 2012 r. O godzinie 15:30 zostanie odprawiona Msza Święta w Nadzwyczajnej Formie Rytu Rzymskiego przez o. Krzysztofa Stępowskiego. Wyjazd o godzinie 9:00 z pod parafii Św. Józefa w Ciechanowie.
Możliwość zabrania osób z Płońska.

Koszt wyjazdu to 35 zł od osoby.

Zapisy pod numerami telefonów: 532 638 778 lub 532 638 779


Z Panem Bogiem !

piątek, 16 marca 2012

"Msza rzymska przez wieki" część 2

Druga część wykładu P. Milcarka
"Msza rzymska przez wieki"
16 lutego 2012









"Msza rzymska przez wieki", część 1

Duszpasterstwo Wiernych Tradycji Łacińskiej w Warszawie zaczęło udostępniać w swoim kanale na You Tube serię wykładów dr. Pawła Milcarka pt. Msza rzymska przez wieki. Niżej wykład pierwszy: "Od Wieczernika do powstania formy rzymskiej".