W sierpniu ksiądz Paweł zrzucił sutannę. - Nie mam
skłonności homoseksualnych, nie jestem pedofilem, nie mam dzieci ani kochanek -
napisał w otwartym liście pożegnalnym. Dlaczego więc odszedł z kapłaństwa?
Jest młody, przed trzydziestką. Elokwentny, zawsze mówi Pan
Bóg, Pan Jezus, Matka Boska, nie Jezus czy Maryja. Żegna się przed jedzeniem,
odmawia brewiarz. A jednak to on właśnie pod koniec sierpnia porzucił
kapłaństwo. To trzeci taki przypadek w diecezji płockiej w tym roku.
Odchodząc, napisał wstrząsający list otwarty do biskupa i
Kurii, który obiegł cały płocki Kościół. Z dużym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że list
napisany w oskarżycielskim tonie, w którym ekskapłan zarzuca, że padł ofiarą
eksperymentów psychologicznych i duchowych, czytała lub choćby słyszała o nim
większa część płockiego duchowieństwa, zapewne wbrew intencjom adresatów. Dotarł też do niektórych osób świeckich w
całej Polsce, między innymi do moich. Co było w liście i dlaczego ksiądz Paweł
porzucił kapłaństwo?
Po co napisał ksiądz ten list?
Mów mi Paweł, nie jestem już księdzem.
Po co napisałeś list? Z zemsty?
Nie, nie mszczę się. Po prostu musiałem opisać swoje
motywacje. W naszym księżowskim środowisku zaraz pojawiłyby się różne plotki i
rzekome powody. Głównie towarzyskie. A
to, że jestem gejem, a to, że mam dziecko. Chciałem chronić swoje dobre imię i
moich bliskich.
Dlaczego zatem zrzuciłeś sutannę?
Ze względów moralnych i światopoglądowych. Wierzę w Pana
Boga, odmawiam brewiarz, modlę się, ale nie mogę żyć w konflikcie sumienia i za
cenę spokoju robić rzeczy, co do których nie jestem przekonany, a wręcz uważam,
że są szkodliwe i których stałem się ofiarą. Aby to zrozumieć, trzeba by
prześledzić te kilka lat spędzonych w seminarium i kapłaństwie.
Zacznijmy więc od początku - w 2004 r. jako młodych chłopak
wstępujesz do Wyższego Seminarium Duchownego w Płocku. Czego wtedy chciałeś?
Przekraczam progi seminarium jako zwykły, prosty kleryk,
który chce być księdzem, służyć Panu Bogu i ludziom, sprawować sakramenty,
uczyć religii w szkołach.
Brzmi zwyczajnie.
W ogóle życie kapłana jest nudne, wykonujesz w kółko te same
czynności. Nudne i samotne. Z drugiej strony niezwykłe, bo sprawujesz niezwykłe
sakramenty, pomagasz ludziom, z których każdy ma swoją historię.
Jakie były te pierwsze lata w seminarium?
Wszystko było nowe i fascynujące. Dużo się uczyłem, modliłem,
rozmawiałem z ludźmi. Coraz bardziej chciałem być księdzem, pragnąłem wzrostu
duchowego. Tak było aż do trzeciego roku.
Co się wtedy stało?
Wtedy nagle okazało się, że moim największym problemem jest
mój ojciec, który zmaga się z chorobą alkoholową. Ojciec duchowny w seminarium,
któremu bardzo ufałem i zwierzałem się ze wszystkiego, orzekł, że bycie
dorosłym dzieckiem alkoholika ma poważne
konsekwencje i że mogę nie dostać święceń.
I że muszę iść na terapię dla DDA.
Rzeczywiście sytuacja rodzinna aż tak dawała ci się we
znaki?
A skąd! Ale ojciec duchowny twierdził, że nawet jeśli ich
teraz nie mam, to prędzej czy później pojawią się ogromne problemy w relacjach,
kłopoty z autorytetami i tak dalej.
Uwierzyłeś?
Tak, wtedy przyjmowałem wszystko bez zastrzeżeń, ufałem im,
poza tym trochę z lęku przed wyrzuceniem. Naprawdę chciałem być księdzem. Na
terapię pojechaliśmy do ośrodka pod Poznaniem w pięciu, bo poza mną pomocy
psychologa zdaniem ojca duchownego potrzebowało jeszcze czterech kleryków. Po
pierwszej sesji jeden z nas opuścił seminarium, do końca dotrwało czterech.
Dziś połowa z nas nie jest już księżmi…
Jaka to była terapia?
Jeszcze wtedy standardowa, oparta na programie 12 kroków.
Taka, którą leczy się alkoholików. Jej podstawowym założeniem jest twierdzenie,
że nie tylko alkoholik jest chory - choruje cała jego rodzina.
Pomogła ci?
Jak cholera. Przytyłem 30 kilo, zaczęła się we mnie rodzić
nienawiść do własnego ojca i każdego autorytetu oraz agresja, z którą zmagam
się do dziś.
Ale przecież terapeuci często pozwalają na totalny rozpad,
by potem można było wszystko na nowo poskładać.
Tylko że mnie nikt nie poskładał. Młodszy kolega przyznał
kiedyś, że jak wracałem z tygodniowej sesji, to bał się do mnie odezwać, bo
nikt nie wiedział, czy nie wybuchnę, taki byłem nerwowy.
A to dopiero ponury wstęp do twojej historii...
Tak. Od jesieni 2008 ksiądz X opiekun roku, który jest
psychoterapeutą, rozpoczyna terapię grupową dla naszego rocznika. To terapia
prowadzona metodą ustawień rodzinnych według Berta Hellingera, byłego
katolickiego księdza i misjonarza, który jak sam przyznaje, wiele z praktyk
wysnuł z obserwacji plemienia Zulusów.
Dodajmy, że to bardzo kontrowersyjna metoda, niektórzy jej
propagatorzy nie kryją swoich związków z szamanizmem, o czym można przeczytać
nawet na ich stronie. Niemieckie towarzystwo systemowe zdecydowanie odcina się
od tej metody, ostrzegając przed jej skutkami.
W terapii chodzi m.in. o to, że osoby wcielają się w role
członków rodziny pacjenta. Nie tylko żyjących, ale i przodków z wielu pokoleń
wstecz, których przewiny, uczucia, podobno my nosimy. Tzw. pole widzące, czyli
prowadzący terapię, interpretuje zachowania członków ustawienia rodzinnego.
Terapii blisko do tezy lansowanej przez wiele środowisk kościelnych, zwłaszcza
związanych z Odnową w Duchu Świętym o tzw. grzechu międzypokoleniowym. Na
przykład grzech aborcji babci może stać się źródłem cierpień jej córki czy
wnuczki, która nieświadomie bierze na siebie jej winę. Na terapii „pracuje się
z duchami”. To spirytyzm w czystej postaci. Od duchów nie jest wolna również
terapia Hellingera.
W terapii brali udział wszyscy klerycy?
Wszyscy z naszego roku - było nas chyba dwunastu.
Czyli wszyscy klerycy mieli problemy psychiczne?
Nie, ale ksiądz X powtarza, że nie ma ludzi zdrowych, są
tylko niezdiagnozowani... Oficjalnie, terapia była po to, byśmy się
zintegrowali, zacieśnili więzy jako grupa, wspólnota. Zaczynało się od ćwiczeń
na integrację, które odsłaniały najbardziej skrywane, traumatyczne
doświadczenia z naszego życia. To była rzeźnia.
Rzeczywiście, dobry sposób na integrację…
Klerycy z innych roczników dziwnie na nas patrzyli, gdy
niemal co piątek przychodziliśmy na kolację spóźnieni, a w dodatku spłakani,
spoceni, wyczerpani. Nurzając się we własnym sosie traum, zranień, kompleksów
odizolowaliśmy się od wspólnoty seminaryjnej, a i wobec siebie złudna bliskość
szybko zamieniała się we wrogość. Baliśmy się siebie, bo jeden o drugim dużo
wiedział, znał sekrety i czułe punkty.
Jak się wtedy czułeś?
Koszmarnie. Zacząłem widzieć duchy, bałem się być sam w
pokoju, spałem przy zapalonej lampce. Miewałem ataki paniki, było coraz gorzej.
A ojciec duchowny? Nie widział, co się dzieje?
Ojciec duchowny utwierdzał mnie w przekonaniu, że mój stan
emocjonalny może mieć związek z żołnierzem radzieckim, który popełnił
samobójstwo w moim rodzinnym domu. Wtedy dopiero zacząłem się bać nie na żarty.
Ile trwała terapia?
Rok. Ale zrozumienie tego, że stałem się przedmiotem
eksperymentów, przyszło później - w 2011
roku jeden z moich kolegów obejrzał film „Uwikłanie”, który opowiada o
dramatycznych skutkach, jakie może wyrządzić terapia metodą Hellingera.
W swoim liście zarzucasz rozpad twojej osobowości nie tylko
terapiom.
Kolejne eksperymenty, którym jako klerycy byliśmy poddawani,
miały naturę religijną. Ostatnie lata seminarium to bezkrytyczny zachwyt nad
duchowością charyzmatyczną, zielonoświątkową, którą bombardowano nas na każdym
kroku.
Z tego, co wiem, wszyscy, i księża, i klerycy, nawet
katecheci muszą uczestniczyć w rekolekcjach charyzmatycznych.
Tak, teraz praktycznie nie ma już innych rekolekcji. Nas
wysłano na obowiązkowe rekolekcje Odnowy w Duchu św. To było na piątym roku,
rekolekcje u św. Jana Chrzciciela prowadził jeden z księży diecezjalnych.
Czego Was uczył?
Otwarcia na Ducha Świętego. Czyli na przykład jak mamy mówić
w językach, a więc de facto bełkotać jak małe dziecko jakieś niezrozumiałe
słowa.
Też bełkotałeś?
Oczywiście, chciałem się przecież otworzyć na działanie
DuchaŚwiętego.. Przychodziło mi to z trudem, więc rosło we mnie poczucie winy,
że to pewnie ja coś robię źle. Podczas rekolekcji w seminarium i potem, po
święceniach widziałem, jak ludzie padali w ławkach, gdy ksiądz krzyczał:
„zstąp, Duchu Święty”, jak ludzie kładli się pokotem na podłogę podczas tzw.
spoczynku w Duchu św. Położyłem się i ja, skoro wszyscy padali jak muchy po
nałożeniu rąk przez kapłana. Widziałem
tzw. Toronto blessing, czyli święty śmiech.
To rzekomo dar śmiechu, ale wygląda naprawdę przerażająco, gdy ktoś
zaczyna histerycznie rechotać podczas adoracji Najświętszego Sakramentu… Czułem
nieautentyczność tej sytuacji, sztuczność, ale robiłem wszystko, czego ode mnie
wymagano.
Mimo wszystkich tych doświadczeń cały czas jeszcze chciałeś
być księdzem?
Tak, choć zaczął się we mnie budzić krytycyzm. Pojawiła się
myśl: „a co, jeśli ja tu marnuję łaskę Bożą”? Ale wtedy nie miałem czasu na
rozważanie. Pisałem pracę magisterską, uczyłem się do końcowych egzaminów,
przygotowywałem się do święceń.
Nadeszły upragnione święcenia…
Otrzymałem je z rąk biskupa płockiego 12 czerwca 2010 roku.
I zaczął się kolejny…
Cyrk…
Chciałam powiedzieć etap.
To ten sam cyrk, choć są różne karuzele. Zaraz po święceniach
trafiłem do miejscowości A. To w diecezji płockiej stolica charyzmatyków. Jej
proboszcz to wielki propagator tego rodzaju duchowości. Nota bene niedawno
został zawieszony i wysłany na roczny urlop. Mówi się, że to kara za publiczne
odprawianie egzorcyzmów nad opętaną dziewczyną. Jedna z uczestniczek tego
wstrząsającego wydarzenia wylądowała w szpitalu z objawami paraliżu.
W miejscowości A byłeś jednak krótko, bo było to zastępstwo
wakacyjne.
Tak, wspominam ten czas bardzo miło. Byłem tam praktycznie
sam, tylko z gosposią tamtejszej plebanii, bardzo życzliwą, pobożną kobietą.
Przez pół lata odprawiałem tam msze, spowiadałem, organizowałem ogniska dla
młodzieży, rajdy rowerowe.
Ale wakacje szybko mijają i jedziesz na swoją pierwszą
parafię do miejscowości B. To twoje pierwsze wielkie rozczarowanie po
święceniach.
Ujmę to tak - do tej pory nie rozumiem, jak można wysłać
młodego księdza, zaraz po święceniach do tak specyficznej parafii... To dla
mnie traumatyczne doświadczenie.
Tracisz ideały?
Jestem w duchowym paraliżu, pustce. Doskwiera mi samotność.
Co gorsza, mam wrażenie, że wszyscy wiedzą o różnych uwarunkowaniach
towarzyskich i finansowych na plebanii, ale nikt nie reaguje. Jestem tam sam,
nikt ze mną nie rozmawia. Nieraz, gdy wracam na plebanię po lekcjach w szkole,
przed drzwiami mieszkania stoi zimny obiad. Proboszcz wie, że wiem o jego
sekretach i że mi się to nie podoba. Nakłania, bym poprosił biskupa o
przeniesienie do innej parafii.
Poprosiłeś biskupa?
Nie. Trochę na przekór, a trochę dlatego, że wciągnęło mnie
życie poza plebanią. Mam dobry kontakt z ministrantami, z młodzieżą. Spowiadam,
głoszę kazania, organizuję spotkania różańcowe dla młodzieży, w których
uczestniczy najpierw 18, a potem ponad 50 osób, przygotowuję uczniów do bierzmowania.
Przychodzi do mnie młody człowiek i mówi, że nie wierzył w Pana Boga, ale teraz
uwierzył. Nigdy tego nie zapomnę.
Ale i do B dociera duchowość charyzmatyczna.
Tak, niestety mam w tym swój udział. Podczas drugiego roku
pobytu w B zostaję poproszony o odprawienie rekolekcji Odnowy w Duchu Świętym.
Zgadzam się i tak jak mnie uczono w seminarium powalam ludzi na ziemię,
organizuję co miesiąc Wieczór Uwielbienia, coś takiego jak płockie Wieczory
Chwały. Wyjeżdżam z młodzieżą na rekolekcje Wojska Gedeona. Duchowość młodych
jest rozgrzana, są gotowi oddać życie za wiarę, chcą wstąpić do zakonu. Po
powrocie do domu wszystko stygnie,
niektórzy piją, palą, ćpają, jak dotąd.
Jadę z kolegą do wspólnoty Mamre, której wielu członków wierzy, że za
każdym grzechem, nałogiem, nawet przedmiotem stoi inny demon. Pierwszy raz
widzę egzorcyzmy, patrzę, jak ksiądz wciska na siłę stułę w usta jakiejś osoby,
w którą ponoć wszedł demon, bo jadła
pokarmy ofiarowane bożkom. Jestem
przerażony.
Upadki, spoczynki, hipnozy, demony. To wszystko w Kościele?
Tak. Jeszcze wtedy w to wszystko wierzę. Zgodnie z tym, co
wtłoczono mi w seminarium, to pierwotne, apostolskie działanie Ducha Świętego.
Rzekomo tak pierwsi chrześcijanie przeżywali swoją wiarę.
Po dwóch latach opuszczasz jednak miejscowość B.
Zostaję wysłany na studia doktoranckie z bioetyki do
Krakowa. Cieszę się, to wielka szansa na wyrwanie się z parafii.
Ale i tam nie udaje ci się zagrzać miejsca.
Jestem rezydentem na parafii, ale proboszcz traktuje mnie
jak wikarego. Przygotowuję ministrantów,
prowadzę młodzież do bierzmowania, chodzę po kolędzie. Na uczelni mam zajęcia
we wtorki i środy, ale i tak nie na każde mogę iść. Na przykład tego dnia, gdy
mam wykłady, wypada pogrzeb. Proszę proboszcza o zastępstwo. „Nie, nie siedzi
tu ksiądz za darmo” - słyszę. Znów jestem sam. W lutym 2013 r. proszę biskupa o
przeniesienie do Warszawy, bo nie mogę równocześnie i studiować, i być wikarym.
Odpowiedź Kurii jest odmowna. Ale latem 2013 zostaję wysłany na studia do Rzymu.
To marzenie wielu księży.
Może, ale ja trafiam do Wiecznego Miasta, będąc w stanie
kompletnego rozbicia emocjonalnego. Jestem na skraju wytrzymałości psychicznej.
Całymi dniami siedzę sam w pokoju. Boję się wychodzić, płaczę, chcę umrzeć, nie
istnieć. Już na jesieni tego samego roku ostatkiem sił wracam do Polski.
Zatrzymuję się u siostry, biorę leki antydepresyjne.
Nadal chcesz być księdzem?
Wtedy chcę odejść. Brakuje odwagi. W Kurii są wściekli, że
zmarnowałem szansę studiów w Rzymie. Proponują mi kolejną terapię. Nie zgadzam
się, płaczę. Proszę o przydzielenie mnie do pomocy duszpasterskiej w jakiejś
spokojnej parafii w diecezji. Podaję trzy miejsca. W dwóch mnie nie chcą,
zgadza się tylko proboszcz parafii w Zakroczymiu, ks. Jerzy Bieńkowski.
To piąte miejsce w ciągu trzech lat kapłaństwa…
Ale wreszcie trafione. Ks. Bieńkowski to to dobry,
szlachetny, mądry człowiek, najlepszy proboszcz, jakiego spotkałem. Wreszcie
widzę normalne życie kapłańskie. Jest dla mnie jak ojciec, poświęca mi czas.
Zaczynam jeść, spać, modlić się. Wracam do sił. Ksiądz podsuwa mi mądre
lektury, ważne książki. Zaprzyjaźniam się też z wikarym. Te chwile stabilizacji
pozwalają mi na weryfikację tego, przez co przeszedłem i czego mnie uczono.
Z twojego listu wiem, że spokój nie trwa długo. Kolejny cios
przychodzi szybko - ks. Bieńkowski nagle umiera.
Jego śmierć to dla mnie ogromny cios. Próbuję go ratować,
wzywam pogotowie. Umiera w szpitalu, 17 lutego 2014 r. Po jego śmierci przychodzi nowy proboszcz.
Jestem rezydentem, więc nie ma tu już dla mnie miejsca.
Czeka cię kolejna przeprowadzka. Przestałam liczyć, która to
już.
Już 14 marca br. jestem w miejscowości C. Znów prowadzę
normalną posługę duszpasterską, uczę w szkole, dużo jeżdżę na rowerze. Ale nie
jestem już tym samym człowiekiem. Czytam książki Andrzeja Migdy o
pentekostalizacji chrześcijaństwa, zaczynam widzieć, że bardziej niż księdzem
rzymskokatolickim bywałem uczony na pastora zielonoświątkowego, czytam o
ofiarach duchowości charyzmatycznej, zaczynam łączyć fakty, rozumieć wiele
spraw, na które w seminarium było embargo od czasu wyrzucenia dwóch księży
profesorów sprzeciwiających się takim praktykom wobec kleryków. Znów nie mam z
kim o tym wszystkim porozmawiać. Wiesz o czym rozmawiamy, gdy wychodzimy do
zakrystii po mszy św.? Proboszcz mówi: „chmurzy się, będzie burza. Dobrze,
niech popada, bo ziemia sucha”. Na to wikary: „oj tak, jak ostatnio grzebałem w
ziemi, to była strasznie sucha”. I tak w kółko. Nie chciało mi sią nawet go
pytać, po co człowieku, w tej ziemi grzebałeś? Być może stąd w ludziach
fascynacja duchowością charyzmatyczną? Tam się nie gada o suchej ziemi.
Zaczynasz myśleć o porzuceniu kapłaństwa?
Tak. Szybko zaczynam się orientować w układzie towarzyskim,
w którym pogrążony jest proboszcz. Nie
chcę milczeć. Mówię wprost, co mi się nie podoba. Krytykuję otwarcie jedną z
tych osób, która w czasie Triduum
Paschalnego stawia przy ołtarzu wielkiego, prawie metrowego zająca jako symbol
Wielkanocy. Osoby z tego „układu”
zaczynają się bać tej mojej gadatliwości. Czuję, jak to się skończy, więc
zaczynam przygotowywać się do wyjścia - zdaję egzaminy na prawo. Spodziewam się
kolejnego przeniesienia. Proboszcz staje się dla mnie zaskakująco miły.
Jest lato 2014 roku. Przewidywania się potwierdzają.
18 sierpnia dostaję informację, że mam opuścić miejscowość C
i przenieść się do kolejnej parafii. Tym razem w Mławie. To koniec. Sześć dni
później wysyłam swój list. Piszę w nim do biskupa, że nie podejmę tego
wyzwania, nie mam już sił na kolejną zmianę. Odchodzę.
Nie próbują cię zatrzymać?
Próbują. Dają mi do wyboru jedną z trzech opcji: klasztor,
inna diecezja albo… terapia. Ostatnia propozycja była chyba jakimś nieudanym
żartem. Miałem wrażenie, że najbardziej zależy im, żeby nikt nie przeczytał
listu.
Ale mimo tych próśb wysyłasz list.
Bo jestem nadal synem Kościoła. To wołanie o rozsądek. Do
moich kolegów, do innych księży. Chcę im powiedzieć: zobaczcie, do czego
prowadzi ta duchowość i takie eksperymenty. Zobaczcie, do czego doprowadziła
ikony tej duchowości - ks. Posackiego, ks. Błaszkiewicza, podobno także
dominikanina ojca Krzysztofowicza, jak skończył proboszcz z A, jak twórca
Wieczorów Chwały. Spójrzcie na owoce - i dla kapłanów, i dla wiernych, którzy
odchodzą z Kościoła do zborów zielonoświątkowych.
Może pojawić się zarzut, że całą odpowiedzialność za decyzję
o odejściu z kapłaństwa, zrzucasz na innych. Na eksperymenty terapeutyczne, na
kolejnych proboszczów, duchowość charyzmatyczną czy wręcz zielonoświątkową. Nie
masz sobie nic do zarzucenia?
Mam - że niewystarczająco dbałem o siebie i uśpiłem
czujność. Że się poddałem bezrefleksyjnie temu wszystkiemu, a mogłem mieć
większe rozeznanie, skoro intelektualna część mojej osoby pracowała bez
zarzutu. O to mam do siebie pretensje. Teraz żyję jak normalny świecki
człowiek, modlę się, odmawiam brewiarz, zaczynam studia i odzyskuję równowagę.
A co z sakramentem kapłaństwa?
Teologicznie będę księdzem do końca życia, a niektórzy teologowie twierdzą nawet, że i po śmierci. Bo nie przemijają tylko miłość i kapłaństwo.