środa, 8 października 2014

Ksiądz, który zrzucił sutannę

W sierpniu ksiądz Paweł zrzucił sutannę. - Nie mam skłonności homoseksualnych, nie jestem pedofilem, nie mam dzieci ani kochanek - napisał w otwartym liście pożegnalnym. Dlaczego więc odszedł z kapłaństwa?

Jest młody, przed trzydziestką. Elokwentny, zawsze mówi Pan Bóg, Pan Jezus, Matka Boska, nie Jezus czy Maryja. Żegna się przed jedzeniem, odmawia brewiarz. A jednak to on właśnie pod koniec sierpnia porzucił kapłaństwo. To trzeci taki przypadek w diecezji płockiej w tym roku.

Odchodząc, napisał wstrząsający list otwarty do biskupa i Kurii, który obiegł cały płocki Kościół. Z dużym  prawdopodobieństwem można powiedzieć, że list napisany w oskarżycielskim tonie, w którym ekskapłan zarzuca, że padł ofiarą eksperymentów psychologicznych i duchowych, czytała lub choćby słyszała o nim większa część płockiego duchowieństwa, zapewne wbrew intencjom adresatów.  Dotarł też do niektórych osób świeckich w całej Polsce, między innymi do moich. Co było w liście i dlaczego ksiądz Paweł porzucił kapłaństwo?

Po co napisał ksiądz ten list?

Mów mi Paweł, nie jestem już księdzem.

Po co napisałeś list? Z zemsty?

Nie, nie mszczę się. Po prostu musiałem opisać swoje motywacje. W naszym księżowskim środowisku zaraz pojawiłyby się różne plotki i rzekome powody. Głównie towarzyskie.  A to, że jestem gejem, a to, że mam dziecko. Chciałem chronić swoje dobre imię i moich bliskich.

Dlaczego zatem zrzuciłeś sutannę?

Ze względów moralnych i światopoglądowych. Wierzę w Pana Boga, odmawiam brewiarz, modlę się, ale nie mogę żyć w konflikcie sumienia i za cenę spokoju robić rzeczy, co do których nie jestem przekonany, a wręcz uważam, że są szkodliwe i których stałem się ofiarą. Aby to zrozumieć, trzeba by prześledzić te kilka lat spędzonych w seminarium i kapłaństwie.

Zacznijmy więc od początku - w 2004 r. jako młodych chłopak wstępujesz do Wyższego Seminarium Duchownego w Płocku. Czego wtedy chciałeś?

Przekraczam progi seminarium jako zwykły, prosty kleryk, który chce być księdzem, służyć Panu Bogu i ludziom, sprawować sakramenty, uczyć religii w szkołach.

Brzmi zwyczajnie.

W ogóle życie kapłana jest nudne, wykonujesz w kółko te same czynności. Nudne i samotne. Z drugiej strony niezwykłe, bo sprawujesz niezwykłe sakramenty, pomagasz ludziom, z których każdy ma swoją historię.

Jakie były te pierwsze lata w seminarium?

Wszystko było nowe i fascynujące. Dużo się uczyłem, modliłem, rozmawiałem z ludźmi. Coraz bardziej chciałem być księdzem, pragnąłem wzrostu duchowego. Tak było aż do trzeciego roku.

Co się wtedy stało?

Wtedy nagle okazało się, że moim największym problemem jest mój ojciec, który zmaga się z chorobą alkoholową. Ojciec duchowny w seminarium, któremu bardzo ufałem i zwierzałem się ze wszystkiego, orzekł, że bycie dorosłym dzieckiem alkoholika ma  poważne konsekwencje i że mogę nie dostać święceń.  I że muszę iść na terapię dla DDA.

Rzeczywiście sytuacja rodzinna aż tak dawała ci się we znaki?

A skąd! Ale ojciec duchowny twierdził, że nawet jeśli ich teraz nie mam, to prędzej czy później pojawią się ogromne problemy w relacjach, kłopoty z autorytetami i tak dalej.

Uwierzyłeś?

Tak, wtedy przyjmowałem wszystko bez zastrzeżeń, ufałem im, poza tym trochę z lęku przed wyrzuceniem. Naprawdę chciałem być księdzem. Na terapię pojechaliśmy do ośrodka pod Poznaniem w pięciu, bo poza mną pomocy psychologa zdaniem ojca duchownego potrzebowało jeszcze czterech kleryków. Po pierwszej sesji jeden z nas opuścił seminarium, do końca dotrwało czterech. Dziś połowa z nas nie jest już księżmi…

Jaka to była terapia?

Jeszcze wtedy standardowa, oparta na programie 12 kroków. Taka, którą leczy się alkoholików. Jej podstawowym założeniem jest twierdzenie, że nie tylko alkoholik jest chory - choruje cała jego rodzina.

Pomogła ci?

Jak cholera. Przytyłem 30 kilo, zaczęła się we mnie rodzić nienawiść do własnego ojca i każdego autorytetu oraz agresja, z którą zmagam się do dziś.

Ale przecież terapeuci często pozwalają na totalny rozpad, by potem można było wszystko na nowo poskładać.

Tylko że mnie nikt nie poskładał. Młodszy kolega przyznał kiedyś, że jak wracałem z tygodniowej sesji, to bał się do mnie odezwać, bo nikt nie wiedział, czy nie wybuchnę, taki byłem nerwowy.

A to dopiero ponury wstęp do twojej historii...

Tak. Od jesieni 2008 ksiądz X opiekun roku, który jest psychoterapeutą, rozpoczyna terapię grupową dla naszego rocznika. To terapia prowadzona metodą ustawień rodzinnych według Berta Hellingera, byłego katolickiego księdza i misjonarza, który jak sam przyznaje, wiele z praktyk wysnuł z obserwacji plemienia Zulusów.

Dodajmy, że to bardzo kontrowersyjna metoda, niektórzy jej propagatorzy nie kryją swoich związków z szamanizmem, o czym można przeczytać nawet na ich stronie. Niemieckie towarzystwo systemowe zdecydowanie odcina się od tej metody, ostrzegając przed jej skutkami.

W terapii chodzi m.in. o to, że osoby wcielają się w role członków rodziny pacjenta. Nie tylko żyjących, ale i przodków z wielu pokoleń wstecz, których przewiny, uczucia, podobno my nosimy. Tzw. pole widzące, czyli prowadzący terapię, interpretuje zachowania członków ustawienia rodzinnego. Terapii blisko do tezy lansowanej przez wiele środowisk kościelnych, zwłaszcza związanych z Odnową w Duchu Świętym o tzw. grzechu międzypokoleniowym. Na przykład grzech aborcji babci może stać się źródłem cierpień jej córki czy wnuczki, która nieświadomie bierze na siebie jej winę. Na terapii „pracuje się z duchami”. To spirytyzm w czystej postaci. Od duchów nie jest wolna również terapia Hellingera.

W terapii brali udział wszyscy klerycy?

Wszyscy z naszego roku - było nas chyba dwunastu.

Czyli wszyscy klerycy mieli problemy psychiczne?

Nie, ale ksiądz X powtarza, że nie ma ludzi zdrowych, są tylko niezdiagnozowani... Oficjalnie, terapia była po to, byśmy się zintegrowali, zacieśnili więzy jako grupa, wspólnota. Zaczynało się od ćwiczeń na integrację, które odsłaniały najbardziej skrywane, traumatyczne doświadczenia z naszego życia. To była rzeźnia.

Rzeczywiście, dobry sposób na integrację…

Klerycy z innych roczników dziwnie na nas patrzyli, gdy niemal co piątek przychodziliśmy na kolację spóźnieni, a w dodatku spłakani, spoceni, wyczerpani. Nurzając się we własnym sosie traum, zranień, kompleksów odizolowaliśmy się od wspólnoty seminaryjnej, a i wobec siebie złudna bliskość szybko zamieniała się we wrogość. Baliśmy się siebie, bo jeden o drugim dużo wiedział, znał sekrety i czułe punkty.

Jak się wtedy czułeś?

Koszmarnie. Zacząłem widzieć duchy, bałem się być sam w pokoju, spałem przy zapalonej lampce. Miewałem ataki paniki, było coraz gorzej.

A ojciec duchowny? Nie widział, co się dzieje?

Ojciec duchowny utwierdzał mnie w przekonaniu, że mój stan emocjonalny może mieć związek z żołnierzem radzieckim, który popełnił samobójstwo w moim rodzinnym domu. Wtedy dopiero zacząłem się bać nie na żarty.

Ile trwała terapia?

Rok. Ale zrozumienie tego, że stałem się przedmiotem eksperymentów, przyszło później  - w 2011 roku jeden z moich kolegów obejrzał film „Uwikłanie”, który opowiada o dramatycznych skutkach, jakie może wyrządzić terapia metodą Hellingera.

W swoim liście zarzucasz rozpad twojej osobowości nie tylko terapiom.

Kolejne eksperymenty, którym jako klerycy byliśmy poddawani, miały naturę religijną. Ostatnie lata seminarium to bezkrytyczny zachwyt nad duchowością charyzmatyczną, zielonoświątkową, którą bombardowano nas na każdym kroku.

Z tego, co wiem, wszyscy, i księża, i klerycy, nawet katecheci muszą uczestniczyć w rekolekcjach charyzmatycznych.

Tak, teraz praktycznie nie ma już innych rekolekcji. Nas wysłano na obowiązkowe rekolekcje Odnowy w Duchu św. To było na piątym roku, rekolekcje u św. Jana Chrzciciela prowadził jeden z księży diecezjalnych.

Czego Was uczył?

Otwarcia na Ducha Świętego. Czyli na przykład jak mamy mówić w językach, a więc de facto bełkotać jak małe dziecko jakieś niezrozumiałe słowa.

Też bełkotałeś?

Oczywiście, chciałem się przecież otworzyć na działanie DuchaŚwiętego.. Przychodziło mi to z trudem, więc rosło we mnie poczucie winy, że to pewnie ja coś robię źle. Podczas rekolekcji w seminarium i potem, po święceniach widziałem, jak ludzie padali w ławkach, gdy ksiądz krzyczał: „zstąp, Duchu Święty”, jak ludzie kładli się pokotem na podłogę podczas tzw. spoczynku w Duchu św. Położyłem się i ja, skoro wszyscy padali jak muchy po nałożeniu rąk przez kapłana.  Widziałem tzw. Toronto blessing, czyli święty śmiech.  To rzekomo dar śmiechu, ale wygląda naprawdę przerażająco, gdy ktoś zaczyna histerycznie rechotać podczas adoracji Najświętszego Sakramentu… Czułem nieautentyczność tej sytuacji, sztuczność, ale robiłem wszystko, czego ode mnie wymagano.

Mimo wszystkich tych doświadczeń cały czas jeszcze chciałeś być księdzem?

Tak, choć zaczął się we mnie budzić krytycyzm. Pojawiła się myśl: „a co, jeśli ja tu marnuję łaskę Bożą”? Ale wtedy nie miałem czasu na rozważanie. Pisałem pracę magisterską, uczyłem się do końcowych egzaminów, przygotowywałem się do święceń.

Nadeszły upragnione święcenia…

Otrzymałem je z rąk biskupa płockiego 12 czerwca 2010 roku.

I zaczął się kolejny…

Cyrk…

Chciałam powiedzieć etap.

To ten sam cyrk, choć są różne karuzele. Zaraz po święceniach trafiłem do miejscowości A. To w diecezji płockiej stolica charyzmatyków. Jej proboszcz to wielki propagator tego rodzaju duchowości. Nota bene niedawno został zawieszony i wysłany na roczny urlop. Mówi się, że to kara za publiczne odprawianie egzorcyzmów nad opętaną dziewczyną. Jedna z uczestniczek tego wstrząsającego wydarzenia wylądowała w szpitalu z objawami paraliżu.

W miejscowości A byłeś jednak krótko, bo było to zastępstwo wakacyjne.

Tak, wspominam ten czas bardzo miło. Byłem tam praktycznie sam, tylko z gosposią tamtejszej plebanii, bardzo życzliwą, pobożną kobietą. Przez pół lata odprawiałem tam msze, spowiadałem, organizowałem ogniska dla młodzieży, rajdy rowerowe.

Ale wakacje szybko mijają i jedziesz na swoją pierwszą parafię do miejscowości B. To twoje pierwsze wielkie rozczarowanie po święceniach.

Ujmę to tak - do tej pory nie rozumiem, jak można wysłać młodego księdza, zaraz po święceniach do tak specyficznej parafii... To dla mnie traumatyczne doświadczenie.

Tracisz ideały?

Jestem w duchowym paraliżu, pustce. Doskwiera mi samotność. Co gorsza, mam wrażenie, że wszyscy wiedzą o różnych uwarunkowaniach towarzyskich i finansowych na plebanii, ale nikt nie reaguje. Jestem tam sam, nikt ze mną nie rozmawia. Nieraz, gdy wracam na plebanię po lekcjach w szkole, przed drzwiami mieszkania stoi zimny obiad. Proboszcz wie, że wiem o jego sekretach i że mi się to nie podoba. Nakłania, bym poprosił biskupa o przeniesienie do innej parafii.

Poprosiłeś biskupa?

Nie. Trochę na przekór, a trochę dlatego, że wciągnęło mnie życie poza plebanią. Mam dobry kontakt z ministrantami, z młodzieżą. Spowiadam, głoszę kazania, organizuję spotkania różańcowe dla młodzieży, w których uczestniczy najpierw 18, a potem ponad 50 osób, przygotowuję uczniów do bierzmowania. Przychodzi do mnie młody człowiek i mówi, że nie wierzył w Pana Boga, ale teraz uwierzył. Nigdy tego nie zapomnę.

Ale i do B dociera duchowość charyzmatyczna.

Tak, niestety mam w tym swój udział. Podczas drugiego roku pobytu w B zostaję poproszony o odprawienie rekolekcji Odnowy w Duchu Świętym. Zgadzam się i tak jak mnie uczono w seminarium powalam ludzi na ziemię, organizuję co miesiąc Wieczór Uwielbienia, coś takiego jak płockie Wieczory Chwały. Wyjeżdżam z młodzieżą na rekolekcje Wojska Gedeona. Duchowość młodych jest rozgrzana, są gotowi oddać życie za wiarę, chcą wstąpić do zakonu. Po powrocie do domu wszystko stygnie,  niektórzy piją, palą, ćpają, jak dotąd.  Jadę z kolegą do wspólnoty Mamre, której wielu członków wierzy, że za każdym grzechem, nałogiem, nawet przedmiotem stoi inny demon. Pierwszy raz widzę egzorcyzmy, patrzę, jak ksiądz wciska na siłę stułę w usta jakiejś osoby, w którą ponoć wszedł demon, bo  jadła pokarmy  ofiarowane bożkom. Jestem przerażony.

Upadki, spoczynki, hipnozy, demony. To wszystko w Kościele?

Tak. Jeszcze wtedy w to wszystko wierzę. Zgodnie z tym, co wtłoczono mi w seminarium, to pierwotne, apostolskie działanie Ducha Świętego. Rzekomo tak pierwsi chrześcijanie przeżywali swoją wiarę.

Po dwóch latach opuszczasz jednak miejscowość B.

Zostaję wysłany na studia doktoranckie z bioetyki do Krakowa. Cieszę się, to wielka szansa na wyrwanie się z parafii.

Ale i tam nie udaje ci się zagrzać miejsca.

Jestem rezydentem na parafii, ale proboszcz traktuje mnie jak wikarego.  Przygotowuję ministrantów, prowadzę młodzież do bierzmowania, chodzę po kolędzie. Na uczelni mam zajęcia we wtorki i środy, ale i tak nie na każde mogę iść. Na przykład tego dnia, gdy mam wykłady, wypada pogrzeb. Proszę proboszcza o zastępstwo. „Nie, nie siedzi tu ksiądz za darmo” - słyszę. Znów jestem sam. W lutym 2013 r. proszę biskupa o przeniesienie do Warszawy, bo nie mogę równocześnie i studiować, i być wikarym. Odpowiedź Kurii jest odmowna. Ale latem 2013 zostaję wysłany na studia do Rzymu.

To marzenie wielu księży.

Może, ale ja trafiam do Wiecznego Miasta, będąc w stanie kompletnego rozbicia emocjonalnego. Jestem na skraju wytrzymałości psychicznej. Całymi dniami siedzę sam w pokoju. Boję się wychodzić, płaczę, chcę umrzeć, nie istnieć. Już na jesieni tego samego roku ostatkiem sił wracam do Polski. Zatrzymuję się u siostry, biorę leki antydepresyjne.

Nadal chcesz być księdzem?

Wtedy chcę odejść. Brakuje odwagi. W Kurii są wściekli, że zmarnowałem szansę studiów w Rzymie. Proponują mi kolejną terapię. Nie zgadzam się, płaczę. Proszę o przydzielenie mnie do pomocy duszpasterskiej w jakiejś spokojnej parafii w diecezji. Podaję trzy miejsca. W dwóch mnie nie chcą, zgadza się tylko proboszcz parafii w Zakroczymiu, ks. Jerzy Bieńkowski.

To piąte miejsce w ciągu trzech lat kapłaństwa…

Ale wreszcie trafione. Ks. Bieńkowski to to dobry, szlachetny, mądry człowiek, najlepszy proboszcz, jakiego spotkałem. Wreszcie widzę normalne życie kapłańskie. Jest dla mnie jak ojciec, poświęca mi czas. Zaczynam jeść, spać, modlić się. Wracam do sił. Ksiądz podsuwa mi mądre lektury, ważne książki. Zaprzyjaźniam się też z wikarym. Te chwile stabilizacji pozwalają mi na weryfikację tego, przez co przeszedłem i czego mnie uczono.

Z twojego listu wiem, że spokój nie trwa długo. Kolejny cios przychodzi szybko - ks. Bieńkowski nagle umiera.

Jego śmierć to dla mnie ogromny cios. Próbuję go ratować, wzywam pogotowie. Umiera w szpitalu, 17 lutego 2014 r.  Po jego śmierci przychodzi nowy proboszcz. Jestem rezydentem, więc nie ma tu już dla mnie miejsca.

Czeka cię kolejna przeprowadzka. Przestałam liczyć, która to już.

Już 14 marca br. jestem w miejscowości C. Znów prowadzę normalną posługę duszpasterską, uczę w szkole, dużo jeżdżę na rowerze. Ale nie jestem już tym samym człowiekiem. Czytam książki Andrzeja Migdy o pentekostalizacji chrześcijaństwa, zaczynam widzieć, że bardziej niż księdzem rzymskokatolickim bywałem uczony na pastora zielonoświątkowego, czytam o ofiarach duchowości charyzmatycznej, zaczynam łączyć fakty, rozumieć wiele spraw, na które w seminarium było embargo od czasu wyrzucenia dwóch księży profesorów sprzeciwiających się takim praktykom wobec kleryków. Znów nie mam z kim o tym wszystkim porozmawiać. Wiesz o czym rozmawiamy, gdy wychodzimy do zakrystii po mszy św.? Proboszcz mówi: „chmurzy się, będzie burza. Dobrze, niech popada, bo ziemia sucha”. Na to wikary: „oj tak, jak ostatnio grzebałem w ziemi, to była strasznie sucha”. I tak w kółko. Nie chciało mi sią nawet go pytać, po co człowieku, w tej ziemi grzebałeś? Być może stąd w ludziach fascynacja duchowością charyzmatyczną? Tam się nie gada o suchej ziemi.

Zaczynasz myśleć o porzuceniu kapłaństwa?

Tak. Szybko zaczynam się orientować w układzie towarzyskim, w którym pogrążony jest proboszcz.  Nie chcę milczeć. Mówię wprost, co mi się nie podoba. Krytykuję otwarcie jedną z tych osób, która  w czasie Triduum Paschalnego stawia przy ołtarzu wielkiego, prawie metrowego zająca jako symbol Wielkanocy.  Osoby z tego „układu” zaczynają się bać tej mojej gadatliwości. Czuję, jak to się skończy, więc zaczynam przygotowywać się do wyjścia - zdaję egzaminy na prawo. Spodziewam się kolejnego przeniesienia. Proboszcz staje się dla mnie zaskakująco miły.

Jest lato 2014 roku. Przewidywania się potwierdzają.

18 sierpnia dostaję informację, że mam opuścić miejscowość C i przenieść się do kolejnej parafii. Tym razem w Mławie. To koniec. Sześć dni później wysyłam swój list. Piszę w nim do biskupa, że nie podejmę tego wyzwania, nie mam już sił na kolejną zmianę. Odchodzę.

Nie próbują cię zatrzymać?

Próbują. Dają mi do wyboru jedną z trzech opcji: klasztor, inna diecezja albo… terapia. Ostatnia propozycja była chyba jakimś nieudanym żartem. Miałem wrażenie, że najbardziej zależy im, żeby nikt nie przeczytał listu.

Ale mimo tych próśb wysyłasz list.

Bo jestem nadal synem Kościoła. To wołanie o rozsądek. Do moich kolegów, do innych księży. Chcę im powiedzieć: zobaczcie, do czego prowadzi ta duchowość i takie eksperymenty. Zobaczcie, do czego doprowadziła ikony tej duchowości - ks. Posackiego, ks. Błaszkiewicza, podobno także dominikanina ojca Krzysztofowicza, jak skończył proboszcz z A, jak twórca Wieczorów Chwały. Spójrzcie na owoce - i dla kapłanów, i dla wiernych, którzy odchodzą z Kościoła do zborów zielonoświątkowych. 

Może pojawić się zarzut, że całą odpowiedzialność za decyzję o odejściu z kapłaństwa, zrzucasz na innych. Na eksperymenty terapeutyczne, na kolejnych proboszczów, duchowość charyzmatyczną czy wręcz zielonoświątkową. Nie masz sobie nic do zarzucenia?

Mam - że niewystarczająco dbałem o siebie i uśpiłem czujność. Że się poddałem bezrefleksyjnie temu wszystkiemu, a mogłem mieć większe rozeznanie, skoro intelektualna część mojej osoby pracowała bez zarzutu. O to mam do siebie pretensje. Teraz żyję jak normalny świecki człowiek, modlę się, odmawiam brewiarz, zaczynam studia i odzyskuję równowagę.

A co z sakramentem kapłaństwa?

Teologicznie będę księdzem do końca życia, a niektórzy teologowie twierdzą nawet, że i po śmierci. Bo nie przemijają tylko miłość i kapłaństwo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz